Jak polskie kino przegrywa walkę z talibami?

0
1849

Służbach specjalnych Patryka Vegi temat polskiego kontyngentu w Afganistanie stanowi jedynie wątek marginalny. Ten mały epizod jest jednak wart odnotowania. Zmienia bowiem optykę spojrzenia na nasze zaangażowanie w interwencję na Bliskim Wschodzie, czym może na nowo wywołać dyskusję o jego słuszności. Dlaczego podobne polemiki boją się wzniecać rodzimi filmowcy?

W amerykańskim kinie interwencja wojsk NATO i sojuszników w Afganistanie to temat, który doczekał się już godziwego przepracowania. Przedstawiony z różnych perspektyw konflikt zbrojny tamtejsze filmy zdążyły już skrytykować i hołubić, potępić i uzasadnić, przeprosić zań albo uparcie upierać się, że był jedynym słusznym wyjściem. Polscy filmowcy – jak zwykle, wypadałoby uszczypliwie dodać – pozostają w tyle. Nasz udział w interwencji rzadko odbija się echem w filmach i serialach.

Podstawowym powodem wydaje się to, że polska opinia publiczna dość przychylnie odniosła się do naszego zaangażowania w interwencję. Wszak to w Afganistanie (i Iraku) wykuwał się NATO-wski i polsko-amerykański sojusz, na którego fundamentach budujemy teraz nasze bezpieczeństwo. Tymczasem w innych krajach zrzeszonych w Sojuszu Północnoatlantyckim i niektórych państwach niebędących członkami NATO, ale zaangażowanych w misję stabilizacyjną, interwencja ma tylu samo zwolenników, co przeciwników – tak jak większość wydarzeń rozpatrywanych w kategoriach walki z terroryzmem. Najeźdźcom zarzuca się stosowanie podwójnych standardów moralnych i liczne ofiary pośród ludności cywilnej. W mediach często odzywają się radykalne głosy, które śmiało nazywają wieloletnią ingerencją przegraną z kretesem, przewidując, że 2015 rok – pierwszy bez wojsk Zachodu na terenie Afganistanu, może się okazać krytyczny i przynieść restaurację reżimu talibów. Te głosy słyszalne są również w światowym kinie. Ale nie w polskim.

 

„Misja Afganistan”, reż. Maciej Dejczer, CANAL+, 2012, fot. Robert Pałka.

 

Wojna to pieniądz

W nadwiślańskim kraju filmowcy częściej idą w sukurs tym analitykom, którzy konflikt rozpatrują przez pryzmat ekonomii, a uczestnikom misji odmawiają określania ich mianem żołnierzy, a jedynie najemników. Bezideowość części z tych ostatnich sprowadziła udział w misji do prostych celów: nie zadawać pytań, wykonać zadanie, wrócić z czekiem opiewającym na pokaźną sumą. W rodzimym kinie taką perspektywę przyjął w reżyserskim debiucie Robert Wichrowski. W jego Karuzeli Rafał (Mikołaj Roznerski) i Piotr (Mateusz Janicki) zdecydowali się wyjechać na misję, kiedy uświadomili sobie, jak intratne jest to zajęcie. Reżyser wykorzystał motyw Afganistanu, żeby oddać życiowe zagubienie i nieporadność swoich trzydziestokilkuletnich bohaterów. Pokazał, w jaki sposób młodzi ludzie próbują się adaptować do nowej nadwiślańskiej rzeczywistości. Marzenia o wygodnym życiu klasy średniej, ale z dala od korporacji i bez burżuazyjnego urodzenia, muszą więc realizować, dorabiając się na emigracji. Wichrowski najpierw wysyła mężczyzn do Berlina, gdzie jeszcze bardziej nasiąkają wyobrażeniami o mieszczańskim życiu, a następnie w piekło afgańskiej wojny. Jest w tym swoisty paradoks: żeby żyć na modłę Zachodu, trzeba najpierw przejść przez piekło Wschodu. Najpierw próba, potem nagroda. Na miejscu więź między mężczyznami zacieśnia się, bo znajdują ideologiczne porozumienie w sposobie, w jaki traktują talibów. Dla nich to nie ludzie, tylko obiekty, które trzeba zlikwidować, żeby zarobić. Ekonomiczne pobudki dehumanizują wroga i idealizują przyjaciela. Karuzela odsłania fiasko takiego myślenia, kiedy Rafał wraca do domu z rozrośniętą klatą i kilkoma odebranymi życiami na sumieniu. To właśnie wtedy budzą się u niego wojenne traumy, które skutecznie uniemożliwią mu pławienie się w przywiezionym z misji bogactwie.

Na misji rozdajemy leki i kwiatuszki

„Jest tu jakiś regulamin” – pyta z kolei Szymon Kowalczyk (Marcin Dorociński) po wejściu do gabinetu psychologa w serialu HBO Bez tajemnic. Mężczyzna na misji w Afganistanie wykonał rozkaz. Strzelał tam, gdzie mu kazali. Zabił osiem kobiet i ani jednego taliba. „Ci, co nas posyłają, ci, co tu siedzą, pierdzą w stołki, te mądre głowy to myślą, że jak jedziemy na misję, to rozdajemy leki i kwiatki” – dodaje, obnażając przy tym dysonans postrzegania działalności kontyngentu przez żołnierzy i polityków. Jacek Borcuch, reżyser odcinka, nie ogranicza się jednak do prostej obserwacji. Każe swojemu bohaterowi wyznać miłość do wojska, a przy tym obnażyć się – nie wprost – z paraliżującego strachu przed powrotem na misję. Kapitan Kowalczyk jest przecież prawdziwym mężczyzną, a prawdziwy mężczyzna ma wojsko wpisane w genotyp. Bohater nie potrafi jednak wziąć odpowiedzialności za wykonany rozkaz i śmierć niewinnych cywilów. Gabinet opuszcza pełen negatywnych emocji. Po kilku kolejnych wizytach odbiera sobie życie. Wcześniej przyznaje się do tego, że jego koledzy za nic w świecie nie mogliby dowiedzieć się o tym, że on, najlepszy z nich wszystkich, ląduje na kozetce. Ciekawe, ilu spośród tych, którzy wrócili z Bliskiego Wschodu, myśli podobnie?

Misja jak narkotyk

Temat wojennej traumy, a zarazem uzależnienia od walki z wrogiem poruszyła też Ewa Bukowska w Powrocie, „trzydziestce” przygotowanej w Studiu Munka. Reżyserka, przyjmując żeński punkt widzenia, pokazała cierpienie rodziny, w której szeregi powraca z Afganistanu mąż i ojciec. Bukowska, tak jak i Wichrowski, zwraca uwagę na ceną, którą płaci się za naiwne traktowanie kontyngentu jako miejsca pracy. Bohater był tam, żeby „zbudować bezpieczny dom innym narodom”. Wrócił, żeby za pieniądze zarobione na misjach dokończyć budowę własnego domu. Ale razem z nim wróciła wojna, od której nie potrafi się uwolnić. Kiedy jest w Polsce, marzy o powrocie do Afganistanu. Kiedy jest w Afganistanie, marzy jedynie o powrocie na łono rodziny. Zawsze chce być gdzie indziej. Tym samym Bukowska staje się najbardziej „amerykańską” spośród reżyserów. To przecież kino zza oceanu, już od wojny w Wietnamie, najchętniej zajmuje się wiwisekcją powojennych traum, na bohaterów powołując pokiereszowanych psychicznie weteranów. Pozostali twórcy z amerykańskiego kina powielają jedynie pewne schematy. Symptomatyczna dla polskich obrazów jest zwłaszcza kalka ze sposobu, w jaki przyszli żołnierze informują swoje partnerki (nigdy partnerów, jedynie we wspomnianym odcinku Bez tajemnic pojawiają się homoseksualne aluzje) o wyjeździe. Zazwyczaj komunikat wychodzi od nich w łóżku, zaraz po ognistym stosunku płciowym. Tak jakby fizyczne zbliżenie miało powstrzymać rozpad związku, kiedy będą rozdzieleni. To w ten sposób rozpoczyna się pilot serialu Misja Afganistan.

 

“Misja Afganistan”, reż. Maciej Dejczer, CANAL+, 2012, fot. Robert Pałka.

 

Żołnierski etos sprzedany

Filmy Wichrowskiego i Bukowskiej łączy to, że oboje wybrali na bohaterów mężczyzn, którzy patriotyczne idee i żołnierski etos porzucili na rzecz pieniędzy. Dzięki temu ich produkcje nie wpisują się w martyrologiczną tradycję polskiego kina, według której żołnierz bohaterem jest i basta. Racje między dorobkiewiczami i tradycjonalistami próbował dzielić z kolei zrealizowany na zlecenie Canal+ wspomniany serial Macieja Dejczera. W Misji Afganistan w jednym plutonie znaleźli się żołnierze kierowani różnymi motywacjami. Jest wśród nich ojciec trójki dzieci, który nie radzi sobie finansowo, jest spragniony przygód lowelas, jest kontynuujący tradycję rodzinną porucznik, są wreszcie „prawdziwi żołnierze”, dla których mundur to rzecz najświętsza. Wiwisekcji jest tu jednak niewiele. Produkcję utrzymano w duchu spektakularności i melodramatyzmu wojny. Od faktycznych rozterek twórców bardziej interesowały pirotechniczne efekty i spuścizna filmów osadzonych w męskim świecie. Zamiast zaglądać „do środka” żołnierzy, patrzą „na zewnątrz”: na ich wzajemne animozje, które próbowali godzić racjami pięści, tęsknotę za krajem i pozostawionymi w nim bliskimi, którą wyrażali w rozmowach, ale nie obnażając się z uczuć, czy wreszcie dostosowywanie się do wagi rozkazu, która wydawała im się o wiele większa niż ciężar ich rozterek. Tym sposobem zamiast realistycznego dramatu o polskim kontyngencie dostaliśmy trzynastoodcinkową naparzankę, która Afganistan wykorzystała jako tło dla ugruntowanych stereotypów wojennego kina. Żołnierzy nie interesował sens konfliktu, w którym brali udział, jego geneza czy zasadność, tylko misja sama w sobie. Kiedy celem jest zwycięstwo, wróg znów staje się jedynie obiektem.

Towarzysze broni

To o tyle zaskakujące, że pilotowy odcinek serialu zatytułowano Towarzysze broni, odwołując się tym samym do wybitnego filmu Jeana Renoira z 1937 roku pod tym samym tytułem. Francuz sportretował w nim losy jeńców wojennych na terenie niemieckiego obozu w czasie I wojny światowej. Relacje, jakie nawiązują się w nim między pojmanymi a ich nadzorcami, wybijają się ponad te ze znanych narracji wojennych. Układ, w jakim się znaleźli, sprowokowała sytuacja polityczna. Ale nawet ona nie była w stanie wpłynąć na ich wzajemne postrzeganie: teoretyczni wrogowie darzyli się obopólnym szacunkiem. Doceniali swój intelekt, prowadzili wyszukane rozmowy i dyskusje, cenili swoją wiedzę, doświadczenie, wychowanie i poglądy. Wyrażając ubolewanie nad sytuacją, w której się poznali, nawiązywali nici przyjaźni i porozumienia. Ten wybitny, propagujący humanistyczne idee obraz wojny nie znajduje swojej kontynuacji w Misji Afganistan; towarzyszy jej wypaczone myślenie o zbrojnych konfliktach, według którego sukcesem jest nie to, ilu wrogów się ocali, a ilu wrogów się zgładzi.

Sypiając z wrogiem

Paradoksalnie, największym zrozumieniem sytuacji regionu, w którym przyszło mu działać, wykazuje się kapitan Janusz Cerat (Wojciech Zieliński) ze Służb specjalnych Patryka Vegi (paradoksalnie, bo to film z gatunku political fiction, który utkany jest z teorii spiskowych na temat naszej historii najnowszej). Kiedy Cerat jedzie na Bliski Wschód z przydzielonym mu kompanem, Vega zdobywa się na najbardziej radykalną w polskim kinie krytykę naszego kontyngentu. Zestawiając z sobą dwóch żołnierzy, którzy kierują się różnymi motywacjami i doświadczeniem, dotyka wzbudzającego kontrowersję tematu i zadaje pytanie o to, kogo w rzeczywistości wysłaliśmy na misję w Azji. Kapitan wykazuje się znajomością języka arabskiego i wielkim szacunkiem dla przebiegłości i inteligencji wroga. Na misję przyjechał z ideą stabilizacji regionu i niesienia pomocy tym, którzy cierpią pod rządami talibów. Wzbudza przez to zaufanie w autochtonach i udaje mu się pozyskać wśród nich współpracowników. Dla niego pojawienie się przyjaźnie nastawionego afgańskiego chłopca jest oczywistym zwiastunem „ajdiki” (IED – improwizowany ładunek wybuchowy). Jego kompan jest uboższy o tę wiedzę, nie ma pojęcia o tym, że dzieciaki wykorzystywane są jako „szczerbinki” talibów. Jego ignorancja, fatalne przeszkolenie i ekonomiczna motywacja muszą sprowadzić na niego śmierć. Vega w śmiały sposób wskazuje na upośledzenie systemu rekrutacji i szkolenia żołnierzy oraz zadaje odważne pytanie o to, ilu sponad 40 naszych rodaków zabitych w Afganistanie można było ocalić. Jego film staje się w tym aspekcie najdalej posuniętą krytyką, choć nie jedyną.

 

“Misja Afganistan”, reż. Maciej Dejczer, CANAL+, 2012, fot. Robert Pałka.

 

Polacy odpowiedzialni za masakrę

Potknięcia Polaków próbował też wskazać wspomniany serial HBO, a także serial TVN Naznaczony, w którym wskutek błędu głównego bohatera, Tadeusza Krala (Piotr Adamczyk), Amerykanie dokonali masakry ludności cywilnej. Akcja serialu dzieje się w 2002 roku w afgańskiej prowincji Ghazni. W rzeczywistości Polacy na tym terenie pojawili się dopiero w 2007 roku. Obraz jest fabularną fikcją, ale dotyka ważkich problemów, pokazując, jakie konsekwencje może przynieść jeden tylko nieprzemyślany ruch. Odważne spojrzenie na rzeczywistość kontyngentu zostało docenione na kilku festiwalach (m.in. w Rzymie), gdzie Naznaczony uzyskał nominację do nagrody w kategorii najlepszy serial dramatyczny, a prawa do jego emisji nabyli Czesi, Rosjanie i Duńczycy. Zresztą gdyby nie nieścisłość chronologiczna, Naznaczony wcale nie musiałby aż tak bardzo odbiegać od prawdy. Wszak z wycieku z WikiLeaks dowiedzieliśmy się, że to Polacy ostrzelali dom, w którym odbywało się przyjęcie weselne. Głośna jest też aktualnie w mediach sprawa polskiego żołnierza, który wykrył kradzieże i handel wojskowym sprzętem, trafiającym także w ręce talibów. Zamiast śledztwa i ukarania winnych, miał się doczekać szykan w pracy i nacisków, by milczał. Teraz toczy się proces o milionowe odszkodowanie i o prawdę, bo choć wojskowi Paktu wszystkiemu zaprzeczali, na światło dzienne wyszedł w tej sprawie tajemniczy e-mail. Polscy filmowcy unikają jednak wkładania kija w mrowisku. Wolą zachowawczość albo milczenie.

Pożywić się Afganistanem

Wątek polskiego kontyngentu w Afganistanie jest idealną pożywką dla twórców filmów i seriali. I tych, którzy domagają się prawdy, i tych, którzy lubują się w fikcji. Pojawiające się dotąd w produkcjach o Afganistanie strategie przedstawienia polskiego kontyngentu (kapitalistyczna – jako miejsce zarobku, batalistyczna – jako pretekst do efektów specjalnych, martyrologiczna – żołnierze jako bohaterowie czy psychologiczna – kontyngent jako źródło traum) w żaden sposób nie wyczerpują tematu, a jedynie inicjują pewne drogi, którymi polscy filmowcy powinni czym prędzej zacząć uczęszczać. To epizod historii polskich sił zbrojnych domagający się przepracowania i maglowania. Dla przeciętnego obserwatora, niemającego większej orientacji w sytuacji wewnętrznej Afganistanu i specyfice działań kontyngentów na jego terenie, to przecież kino i seriale stają się mediami, które podsuwają alternatywne wersje zdarzeń, wytykają błędy, proponują tropy interpretacji, wzbudzają refleksje i wywołują dyskusje. Do końca roku wojska Zachodu mają się wycofać z Afganistanu. Najwyższa pora prześwietlić kilkanaście spędzonych tam lat.

 

Dodaj odpowiedź